Toskania – plan podróży

Informacje podstawowe

Termin → 6-12 lipca 2015
Linie lotnicze → easyJet (trasa: Berlin Schoenefeld – Piza)
Hotele
→ Villa Olmi Firenze (Florencja, 4 noce, 6-10.07.2015)
→ Eurostars Toscana (Lucca, 2 noce, 10-12.07.2015)

Co chcę zobaczyć

„Toskania” to oczywiście tylko hasło przewodnie tego wyjazdu – nie mam złudzeń, że zwiedzę tak ciekawą krainę podczas jednego tygodniowego wyjazdu.

Plan w skrócie jest taki:
→ Florencja (3 dni)
→ wille Medyceuszów (1 dzień)
→ Cinque Terre (1 dzień)
→ Lucca, Giardino Garzoni i Piza (1 dzień)

Mapa wyjazdu Mapa Toskania 2015

Plan wyjazdu

Bilety i rezerwacje

Bilety lotnicze
– kupione 7 miesięcy przed wylotem,
– wyszukanie i rezerwacja przez stronę easyjet.com,
– cena 1.450  zł (za 3 osoby).

Hotel Villa Olmi Firenze
– rezerwacja płatna z góry 4 miesiące przed wyjazdem,
– cena za pokój ze śniadaniem na 4 noce – 432 EUR (po wykorzystaniu punktów lojalnościowych),
– wyszukanie i rezerwacja przez stronę accorhotels.com,
– ocena na Booking.com: 9,1.

Hotel Eurostars Toscana
– rezerwacja płatna z góry 6 miesięcy przed pobytem,
– cena za pokój ze śniadaniem na 2 noce – 180 EUR,
– wyszukanie na booking.com, rezerwacja przez eurostarshotels.co.uk,
– ocena na Booking.com: 8,4.

Wypożyczenie auta
– wypożyczalnie Goldcar,
– rezerwacja 4 miesiące przed wyjazdem,
– podstawowe ubezpieczenie, paliwo full/full, fotelik dla dziecka,
– cena za cały pobyt 260 EUR.

Toskania – dzień 1. (06.07.2015)

Plan na dzień 1.
→ przylot do Pizy
→ wypożyczenie samochodu
→ przejazd do hotelu we Florencji
→ drobne zakupy
→ relaks w hotelu

Dzień typowo transferowy. Lądowanie w Pizie około 15:00, więc ciężko o jakieś ambitniejsze plany.
Na lotnisko Berlin Schoenefeld dotarliśmy bez żadnych niespodzianek. Auto zostawiłem na parkingu P6 (cena przy rezerwacji przez internet 54 EUR).
Samolot wystartował o czasie i dwie godziny lotu minęły bardzo szybko.

Piza powitała nas 32°C w cieniu. Sprawdzając przed wyjazdem temperaturę, jaką zastaniemy na miejscu, byłem już nastawiony, że upał da się nam we znaki i niestety nie pomyliłem się. Na mojej liście przy pozycji „Toskania” stoi jak wół „wiosna/jesień”, ale po decyzji o majowym wypadzie na Santorini na drugi wyjazd pozostały nam jedynie wakacje.

Samo lotnisko takie jakich wiele. Odróżnia je może jedynie to, iż biura i parkingi wypożyczalni samochodów są nieco oddalone od terminalu i trzeba się pofatygować do specjalnego autobusu. Przystanek jest nieopodal głównego wyjścia, a autobusy kursują dość często, ale nie zmienia to faktu, że takie przemieszczanie się z bagażami nie jest wygodne.
Budynek z biurami dość przestronny, a kolejki niezbyt duże. Nie brałem jeszcze nigdy wcześniej auta w Goldcarze i przyznam, że moje pierwsze wrażenie było słabe – pani z obsługi trzy razy pytała, czy na pewno nie chcę pełnego ubezpieczenia, a po kolejnym stanowczym ‚nie’ zrobiła minę, jakbym był jakimś dziwakiem. Blokada na karcie, pokrywająca udział własny, zatankowane paliwo i chyba coś tam jeszcze, prawie 1.000 EUR. To mi się też nie spodobało. Natomiast Renault Clio, które dostałem, bez zarzutu.

Było już zdrowo po 16:00, więc odpalamy nawigację (Google Maps online) i czym prędzej kierujemy się na nasz hotel we Florencji. Przed nami około 90 km drogi. Praktycznie cały czas autostradą. Płatna na odcinku około 15 km. Ruch spory, ale jechało się szybko i sprawnie.

Villa Olmi Firenze znajduje się już poza administracyjnymi granicami Florencji w Bagno a Ripoli, na południe od rzeki Arno. Przed 18:00 jesteśmy pod naszym hotelem. Po przekroczeniu bramy wjazdowej, ukazuje nam się przepiękna toskańska willa, ze sporym dziedzińcem i parkiem naokoło. Jak wyczytałem, posiadłość ta swą historią sięga XV w. Robi wrażenie (auta na parkingu również).

Jako że hotel został opłacony z góry, formalności meldunkowe były minimalne (zrobiłem jeszcze rezerwację na następny dzień miejsc w busie hotelowym, który kursował do miasta) i szybko znaleźliśmy się w naszym pokoju. Tutaj już cudów nie było – pokój niezbyt przestronny i do tego na środku ogromne łóżko z baldachimem. Całość w klimacie „późne rokokoko” 😉 Za to widok z okna na pobliskie wzgórza ustrojone cyprysami – cudowny.
Szybkie rozpakowanie rzeczy, przebranie się (upał dał się trochę we znaki) i idziemy na rekonesans hotelu. Wnętrza stylowe, eleganckie. Teren dookoła hotelu zielony, sporo drzew, wszystko zadbane. Mają nawet wyznaczone lądowisko dla helikoptera. Basen co prawda to typowa dziura w ziemi (bez żadnego łagodnego zejścia dla dzieci), ale ładnie wkomponowany, no i podgrzewana woda. Ocena całej rodziny jest zgodna – jest to najbardziej przytulny hotel, w jakim dotychczas byliśmy – mam tu na myśli wystrój i otoczenie.

Plan na resztę dnia jest jasny – ja jadę do najbliższego sklepu, a dziewczyny idą na basen.

Do sklepu Coop miałem około 1 km, więc zajęło mi to jedynie dłuższą „chwilę”. Zakupy standardowe – woda, owoce, zapasy na kolacje, wino Chianti (to z czarnym kogutem) i kilka butelek Corony.
Po powrocie jeszcze na chwilę dołączyłem do reszty rodziny przy basenie, ale wszyscy już mieliśmy trochę dość, a jutrzejszy dzień zapowiadał się dość forsownie …

Podsumowanie dnia
Dzień bez żadnych ekscesów – najważniejsze było w nim to, że wszystko poszło w miarę sprawnie.
Hotel super.

Toskania – dzień 2. (07.07.2015)

Plan na dzień 2.
→ zakup Firenzecard
→ Piazza della Signoria
→ Piazza del Duomo
→ kopuła katedry Santa Maria del Fiore
→ Kaplice Medyceuszów
→ Galleria dell’Accademia

Dzisiaj dzień bez samochodu 🙂

Dzień rozpoczęliśmy w pięknych okolicznościach przyrody. O 8:30 było już wystarczająco ciepło, żeby zasiąść do śniadania w ogrodzie przy hotelowej restauracji. Godzina wczesna, więc zajętych jedynie kilka stolików. Naokoło panował rosyjski i niemiecki. Samo śniadanie – w sam raz, bez ekstrawagancji, ale wszystko to, co powinno być.
Na 10:00 mieliśmy zarezerwowany transfer do miasta, więc czasu na biesiadowanie raczej nie było.

Kilkanaście minut jazdy busem i jesteśmy we Florencji. Nasz przystanek był tuż przy Plaza Hotel Lucchesi – przy nabrzeżu, jakiś 1 km od Ponte Vecchio.

Zaopatrzeni w kilka butelek wody ruszamy podziwiać perły Renesansu !
Na wysokości Piazzale degli Uffizi zaczyna robić się już tłoczno – każdy chce mieć fotkę z Ponte Vecchio w tle. My także spróbowaliśmy.

Zgodnie z planem dokładniejsze podziwianie tego XIV-wiecznego mostu zostawiamy sobie na inny dzień. Teraz ruszamy w kierunku Piazza della Signoria. Na początek jednak nie podziwiane architektury, tylko kasa biletowa w Palazzo Vecchio, gdzie chcemy zakupić Firenzecard. Karta pozwala na darmowe wejście do sporej liczby muzeów i pałaców w samej Florencji oraz do willi Medyceuszy położonych poza miastem. Koszt 72 EUR od osoby (dla dzieci na szczęście gratis) i jest ważna przez 72 godziny od momentu pierwszego użycia. Nie jest to może mała kwota, ale moje wyliczenia jeszcze przed wyjazdem wykazały, że na pewno na tym nie stracimy.
W kolejce niewiele osób, więc już po kilku minutach możemy ruszać dalej.

Na razie nie planujemy nigdzie wchodzić – chcemy nacieszyć oczy. Nawet nie chcę się rozpraszać robieniem zdjęć. Na to jeszcze będzie sporo czasu.

Podziwiamy Piazza della Signoria – cudowną fontannę z sylwetką Neptuna, Palazzo Vecchio ze swą charakterystyczną wieżą (zapewne jest z niej wspaniały widok, ale że nie wpuszczają na nią dzieci do 6 lat, niestety ten punkt nam odpada), rzeźby wystawione w Loggia dei Lanzi, a także inne pałace okalające plac. Na podziwianie poświęcamy nawet więcej czasu, niż pierwotnie zakładałem, gdyż nasza córa stwierdza, że resztę dnia spędzi podziwiając konie, zaprzężone do zaparkowanych na placu bryczek. Na szczęście lody okazały się dobrym argumentem przetargowym 🙂
Ruszamy więc dalej. Niespiesznie i raczej idąc po zacienionej stronie chodnika, kierujemy się w stronę Piazza del Duomo. Natężenie ruchu pieszego wzrasta. Gdy wchodzimy na plac, jest cały zalany turystami „autokarowymi”. Szybka ocena długości kolejek do katedry Santa Maria del Fiore, do kopuły oraz do Baptysterium mówi nam, że „teraz nie”. Utrwalanie wrażeń  też lepiej przenieść na czas, gdy autokary odjadą, więc odbijamy w lewo i kierujemy się na kaplice rodu Medyceuszów przy bazylice San Lorenzo.
Po kilku minutach spaceru ukazuje nam się surowa fasada z gołym murem, bez żadnych ozdób – jesteśmy na miejscu – to bazylika San Lorenzo. W planach (tych z XV w.) miało być pięknie, ale miasto nie dogadało się z Michałem Aniołem i jest jak jest.

Aktywujemy nasze Firenzecard i wchodzimy do środka. Po wejściu rzut oka na plan i … gdzie są te kaplice ? O co chodzi ? Odpalam internet. No tak, trochę się pospieszyliśmy, wejście do kaplic jest od drugiej strony 😦 Skoro już tu jesteśmy, to zobaczmy, co nam oferuje ten zabytek sakralny. Raczej nic spektakularnego, więc przyspieszamy kroku i po kilkunastu minutach jesteśmy na zewnątrz. Uderzenie gorąca robi wrażenie.
Przechodząc na druga stronę bazyliki, podziwiamy stojące naokoło pałace i kamienice. Elewacje w jasnych kolorach i kontrastujące pastelowe okiennice – może trochę to wszystko nadgryzione zębem czasu, ale dające przyjemny klimat.

Wchodzimy do Kaplic Medyceuszów. Na początek ta młodsza, barokowa część, czyli Kaplica Książąt. W zamyśle projektodawcy, Don Giovanni de’ Medici, miała ona odzwierciedlać wielkość jego rodu. Bez dwóch zdań – udało mu się. Ściany całe w różnokolorowych kamieniach (większość to marmur), a na każdej wyeksponowany jeden sarkofag. Wszystko przykryte kopułą, oczywiście w całości pokrytą malowidłami. Na bogato. Jestem pod wrażeniem.

Odbiór psuły nieco rusztowania przy dwóch ścianach, ale wiadomo, prace restauratorskie są konieczne i najczęściej nie trwają krótko.
Przechodzimy do Nowej Zakrystii. Zmiana stylu wyraźnie odczuwalna. Tutaj największą uwagę przykuwają rzeźby zdobiące sarkofagi autorstwa Michała Anioła i jego uczniów. Klasyczne piękno. Nic dodać, nic ująć.

Przyznam, że moje zauroczenie barokiem wygrało i musiałem jeszcze na chwilę wrócić do Kaplicy Książąt …

Ruszamy dalej, w kierunku Galleria dell’Accademia. W środku tej galerii sztuki mamy tylko jeden punkt – posąg Dawida dłuta Michała Anioła. Przemierzając niespiesznym krokiem uliczki starego miasta (biorąc pod uwagę 30 kilka stopni w cieniu i tak nie dałoby się szybciej), docieramy do kompletnie zatłoczonej uliczki, przy której jest wejście do Akademii. Co by nie było za łatwo, to do wejścia stoi kilka kolejek, pozawijanych jak wąż. Jedna po bilety, druga do wejścia, trzecia … tak, to nasza … dla posiadaczy Firenzecard 🙂 Nie będę zmyślał, że od razu stanąłem do tej właściwej. Na szczęście krążył tam porządkowy, który pokierował mnie na właściwy „ogonek”. Zanim weszliśmy, trzeba było te pół godziny odstać, ale myślę, że ci, którzy musieli zaliczyć kolejkę do kasy, a potem do wejścia, ugrzęźli tu na sporo ponad godzinę.
Jesteśmy w środku. Obieramy kierunek na Salę Więźniów (z niedokończonymi rzeźbami Michała Anioła), na końcu której znajduje się rzeźba Dawida. Prawie czteroipółmetrowy posąg, ustawiony na cokole i do tego pod dachem, robi piorunujące wrażenie. Zwłaszcza gdy naokoło niego kłębi się jeszcze tłum ludzi.
Stajemy w bezpiecznej odległości i podziwiamy to arcydzieło.

Potem jeszcze tylko każdy po „fotce z Dawidem” i kierujemy się do wyjścia.

Dochodzi 16:00 i dostaję wyraźny sygnał, że czas coś zjeść. Jako że eksploracje kulinarne to nie nasza domena, więc szukamy czegoś zdecydowanie na szybko. Wcześniej nic nam się nie rzuciło w oczy, więc teraz obieramy inną trasę. Po kilku minutach trafiamy na Subway. Wiem, że „włoska kuchnia”, „Toskania”, ale cóż nobody perfect … Dwadzieścia minut, wszyscy najedzeni, ruszamy dalej.

Wracamy na Piazza del Duomo. Ruch już trochę mniejszy, aczkolwiek kolejki do wejść wciąż spore. Stwierdzamy, że dzisiaj już nigdzie nie wchodzimy. Za to robimy sobie spokojny spacer po całym placu (ze szczególnym naciskiem na miejsca zacienione). Do podziwiania są przede wszystkim: przepiękna gotycka katedra Santa Maria del Fiore, dzwonnica Giotta oraz Baptysterium (które, niestety, z powodu prac renowacyjnych, było w całości zasłonięte kotarą). Nie zmienia to jednak faktu, że jest co podziwiać. Zdobienia, kompozycja, no i rozmach robią niesamowite wrażenie.

Kierując się już powoli do przystanku naszego busa, wracamy na Piazza della Signoria. Tu mocniej odczuwa się mniejszą ilość turystów. To jest dobry czas na fotki 🙂

Jest przepięknie, ale mamy już trochę dość. Za nami 6 godzin zwiedzania. Wystarczy. Na Florencję mamy jeszcze dwa kolejne dni 🙂

Jeszcze tylko spacer pod hotel, gdzie ma przystanek nasz bus, potem krótka przejażdżka i przed 18:00 jesteśmy w pokoju. Mimo że wypiliśmy hektolitry wody, to butelkę Corony pochłaniam praktycznie „na raz”.
Nasze niezmordowane dziecko zarządza: basen. Wolelibyśmy się legnąć w pokoju, ale ona też musi mieć jakieś atrakcje. Idziemy. Ula leżakuje, Karola pływa (na razie jeszcze w nadmuchiwanym kółku), a ja jej pilnuję. Na niebie ani jednej chmurki, a temperatura wprost idealna (takie 25-28°C; szkoda, że dopiero o 20:00). Tak mija nam półtorej godziny.

Teraz naprawdę wszyscy mają dość. Kolacja w pokoju i szykujemy się do spania. Karola na dłużej utknęła w wannie z hydromasażem, a my piwko (wino jest przednie, ale jednak tak nie chłodzi), zgranie zdjęć i filmików na laptopa, omówienie planów na jutro i można iść spać.

Podsumowanie dnia
Wszystkie miejsca, które odwiedziliśmy, może oprócz bazyliki San Lorenzo, były tego warte.
Przede wszystkim wspaniała architektura wokół Piazza del Duomo i Piazza della Signoria.
Poza tym największe wrażenie zrobiły na mnie Kaplica Książąt oraz posąg Dawida.

To był udany dzień ! 🙂 🙂 🙂

Toskania – dzień 3. (08.07.2015)

Plan na dzień 3.
→ Piazzale Michelangelo
→ Palazzo Pitti
→ Ponte Vecchio
→ Piazza della Signoria
→ Piazza del Duomo
→ kopuła katedry Santa Maria del Fiore

Plan na dzisiaj, na szczęście, nie zakładał wczesnej pobudki. Chociaż o wylegiwaniu się też nie mogło być mowy. Rozkład na przedpołudnie był taki: śniadanie w pięknych okolicznościach przyrody, a potem basen.
Podział obowiązków standardowy – Ula się opala, Karola (prawie) pływa, ja pilnuję Karoli. Nie samym zwiedzaniem człowiek żyje, a zwłaszcza moje dziewczyny 😉

Po części rekreacyjnej ruszamy w miasto 🙂 W pierwotnym zamyśle miał to też być dzień bez samochodu, ale wyszło mi z obliczeń, że czasowo to nijak się nie zepnie.

Tuż po 12:00 ruszamy w kierunku Piazzale Michelangelo, czyli najlepszego punktu widokowego na Florencję. Wiem, że południe to nie jest najlepszy moment na robienie dobrych zdjęć, ale nie udało mi się tego ustawić na inną porę dnia. Co prawda jeszcze po cichu liczę, że podjedziemy tam jutro wieczorem, ale wątpię, żebyśmy w tym upale mieli na to siłę na sam koniec dnia.
Po 20 minutach jesteśmy na miejscu i potwierdza się to, dlaczego chciałem tu przyjechać autobusem – parking jest kompletnie pełny. Tak mnie nie wezmą 😉 Będę robił kółka tak długo, aż coś się zwolni (i nikt wcześniej się nie wepchnie). Na szczęście nie musiałem długo czekać – przy trzecim okrążeniu akurat ktoś wyjeżdżał. Miejsca nie za dużo, ale na nasze Clio wystarczy 🙂 W końcu wyciągam statyw z bagażnika (cobyśmy w końcu wszyscy byli na jakimś zdjęciu) i idziemy podziwiać panoramę.
Widoki cudowne … Panorama Florencji z dominującą kopułą katedry robi niesamowite wrażenie.

Wytrzymujemy pół godziny i mamy dość – upał niemiłosierny, a o cieniu nie ma co tu marzyć.

Wracamy na stare miasto. Tym razem od strony Palazzo Pitti. Auto zostawiamy na Parcheggio Oltrarno tuż przy Piazzale di Porta Romana. Cena 2 EUR/godz. Liczyłem, że może idąc od tej strony, uda się wcześniej wejść do Ogrodów Boboli, ale niestety wszystkie bramy po drodze były tylko dla wychodzących. Spacer do pałacu raczej żmudny – lekko pod górę, nic ciekawego do oglądania, na szczęście cienia pod dostatkiem.
W końcu ukazuje się nam największy pałac we Florencji – Palazzo Pitti. Wrażenie robi zarówno szerokość fasady, jak i rozległy podjazd (zwłaszcza w kontraście do ciasnej zabudowy panującej naokoło).
Zdjęcie poniżej zrobione kilka godzin później (w drodze powrotnej).

Wchodzimy do środka i wybieramy trasę przez Galerię Palatynacką i Apartamenty Królewskie. Wnętrza typowe dla pałaców z tamtej epoki – bogato zdobione, obwieszone stiukami i obrazami. Przyznam jednak, że nie zrobiło na mnie jakiegoś większego wrażenia.

Po prawie godzinie zwiedzania opuszczamy ściany pałacu i wychodzimy na Ogrody Boboli. Uwielbiam przypałacowe ogrody i sporo sobie po nim obiecywałem.
Pierwsze wrażenie to uderzenie gorąca 😦 Staramy się tym nie zrażać. Podziwiamy amfiteatr z egipskim obeliskiem pośrodku. Dalej idziemy pod górę do fontanny Neptuna. Potem znów w górę pod Statuę Obfitości.

Stąd powinniśmy ruszyć w dół, do części ogrodu rozciągającej się aż do Porta Romana, ale poddajemy się 😦 Pokonują nas prażące słońce oraz świadomość tego, że kierunek naszego dalszego zwiedzania jest dokładnie odwrotny. Przyznam też, że to co było w zasięgu wzroku nie powalało na kolana.
Krótki odpoczynek w cieniu pałacowych murów, kawałek pizzy kupiony w jakimś okienku i ruszamy w kierunku Ponte Vecchio. Przedzierając się przez tłum turystów, docieramy do mostu, który wydaje się uginać od ilości przechodniów i sklepów z biżuterią.

Nie robi to wrażenia historycznego miejsca, raczej kramu dla turystów. Nie przepadam za takimi klimatami, więc pstrykam kilka fotek i idziemy dalej. Znów zanurzamy się w uliczki starego miasta (a zwłaszcza ich zacienione strony 😉 ) i niespiesznym krokiem kierujemy się na Piazza del Duomo. Dzisiaj niezależnie od długości kolejki wchodzimy pod kopułę katedry. Na szczęście w „ogonku” dla posiadaczy Firenzecard stoi jedynie kilka osób. Wchodzimy. Na początek schody, potem znów schody i dalej wciąż schody … trochę przesadzam – aż tak źle nie było. Jeżeli moja 6-latka dała radę, to każdy da radę! Docieramy do podstawy kopuły. Tutaj umiejscowiony jest wąski balkon, z którego można podziwiać freski wymalowane na sklepieniu (Sąd Ostateczny), a także kawałek wnętrza katedry. Na całej swojej długości balkon jest zabezpieczony dwumetrową ścianką z plexi, co niestety utrudnia oglądanie. Szkoda też, że nie da się obejść całej kopuły dookoła. A co do samych fresków – tak jak w życiu – najciekawsze są grzechy główne i piekło 😉  W oczy rzucają się też otwory konstrukcyjne oraz kilka solidnych pęknięć.

Przyglądamy się jeszcze trochę wnętrzu katedry (przede wszystkim myśląc, czy warto odstać swoje w kolejce, żeby wejść od środka) i wracamy na schody. Wejście na górę, na taras widokowy, kompletnie zapchane. Jako że już wcześniej mieliśmy wątpliwości, czy widok Florencji bez kopuły katedry ma sens (tak jak widok Paryża bez wieży Eiflla), schodzimy na dół. To jest ta trudniejsza część trasy – jest wąsko, trzeba omijać wchodzących i uważać, żeby się nie wy… Na dole mamy jeszcze możliwość spojrzenia na wnętrze katedry – typowe gotyckie wnętrze, jakich widzieliśmy już wiele … porozumiewawcze spojrzenie … ten punkt sobie odpuszczamy.
Wracamy na plac. Jeszcze kilka ujęć w popołudniowych kolorach i … już prawie 19.00. Wycieczka po schodach na zakończenie dnia dała nam solidnie w kość, a do parkingu mamy jeszcze 2 km 😦 Aparat wędruje do torby, kilka łyków wody i wracamy. Idziemy tą samą trasą, którą przyszliśmy, ale rzadko podnosimy głowy do góry. Karola jęczy, że ją bolą nogi 😦 To były bardzo długie dwa kilometry. Autko na szczęście stało w cieniu, więc od razu wsiadamy i chwilę po 20:00 jesteśmy w hotelu.

Powtarzamy ceremoniał z dnia poprzedniego –  butelka Corony na dzień dobry (a raczej dobry wieczór), kolacja w pokoju, zgranie zdjęć i filmików na laptopa, omówienie planów na jutro i spać.

Podsumowanie dnia
Panorama Florencji z Piazzale Michelangelo przebija wszystko. Kolejne punkty programu nie zrobiły na mnie jakiegoś szczególnego wrażenia, ale cieszę się, że je zobaczyłem.
Dzień w zamyśle miał być nieco lżejszy (później wyruszyliśmy), ale wyszło znów 7 godzin zwiedzania. Podziwiam moją córę, że daje radę !
Dobrze, że zdecydowałem się wziąć dzisiaj samochód.

Toskania – dzień 4. (09.07.2015)

Plan na dzień 4.
→ Palazzo del Bargello
→ Baptysterium
→ Piazza della Repubblica
→ Mercato Nuovo
→ Palazzo Vecchio
→ Basilica di Santa Croce

Wieczorem ustaliliśmy, że po pierwsze – musimy się wyspać, a po drugie – to ma być lżejszy dzień. Zaczęliśmy dzień niespiesznie, delektując się śniadankiem na świeżym (i już dość gorącym) powietrzu. Potem mała sjesta i około południa wszyscy byliśmy gotowi na ostatni dzień we Florencji. Dzisiaj przede wszystkim spacer, coby zapamiętać te przepiękne miejsca na jak najdłużej, a wejścia tylko jeżeli nie odstraszą nas kolejki.

Jedziemy autem i zostawiamy je na tym samym parkingu co wczoraj. Wprowadziłem jednak jedno usprawnienie – odstawię dziewczyny pod Ponte Vecchio (w okolicy Piazza di Santa Maria Sopr’Arno), a zostawić auto podjadę już sam. Zawsze to dla nich półtora kilometra spaceru mniej.
Gdy już byliśmy całkiem blisko (na wysokości mostu San Niccolo), okazało się, że mój plan ma jedną słabą stronę – muszę wjechać do strefy z ograniczonym ruchem, nie mając właściwego pozwolenia. Stwierdziłem, że jednak wjadę. Zostawiłem dziewczyny, szybko na parking i za trzy kwadranse dołączyłem do nich.

Na Ponte Vecchio znów tłum. Tym razem idziemy kawałek wzdłuż nabrzeża, więc mogę się lepiej przyjrzeć, jak prezentuje się z zewnątrz.

Przechodzimy przez Piazza della Signoria i kierujemy się w stronę Pallazzo del Bargello – jednego z najstarszych budynków w mieście. Obecnie mieści się tam Muzeum Narodowe, ale nas bardziej niż eksponaty interesuje przepiękny dziedziniec. Nie jest to może jakiś spektakularny zabytek, ale heraldyczne dekoracje pokrywające wszystkie ściany wokół dziedzińca czynią go bardzo ciekawym.

Chwila odpoczynku na ławce i ruszamy dalej. Kierunek – Piazza del Duomo. Czyli do miejsca, które zrobiło tu na mnie zdecydowanie największe wrażenie. Na początek wizyta w Baptysterium (puryści poprawią mnie, że to nie jest Piazza del Duomo, tylko Piazza San Giovanni, ale będąc na miejscu, naprawdę ciężko podzielić tę przestrzeń na dwa oddzielne place). Jak już pisałem wcześniej, całość budynku z powodu prac renowacyjnych, przykryta była kotarą – czyli podziwianie słynnych Drzwi Raju innym razem. Kolejki do wejścia praktycznie nie ma, więc od razu wchodzimy do środka. Pani z obsługi zwraca każdemu uwagę, że ramiona muszą być przykryte. Byliśmy na to przygotowani, więc nie ma problemu (w poprzednie dni, przechodząc obok kolejki do katedry, widzieliśmy jak z kwitkiem odprawiane były nawet osoby z odkrytymi kolanami). Romańskie wnętrze swoją architekturą oraz malowidłami na sklepieniu przypomina mi nieco stare kościoły grekokatolickie. Zdecydowanie największą uwagę przykuwa sufit, zdominowany złotym kolorem.

Wracamy na plac. To jest nasza ostatnia wizyta w tym miejscu, więc staramy się nacieszyć jego pięknem (co w dzikim tłumie turystów nie jest wcale łatwe).
Przy tej okazji robię też pamiątkową fotkę jednego z okien, w którym każdego dnia powiewały flagi ’46’ (jestem wielkim fanem Doktora 🙂 ) i Ferrari. Sadząc po ty, iż te flagi widać także na Street View, to jest to ekspozycja stała 😉

Tym sportowym akcentem żegnamy się z Piazza del Duomo.

Szybki wypad do znanego nam Subwaya i zaczynamy nasz ostatni marsz przez stare miasto. Kierujemy się w stronę Piazza della Repubblica. Naszym celem nie jest jednak podziwianie architektury, tylko karuzela, która rzuciła czar na nasze dziecko (zresztą już pierwszego dnia) i wymagała codziennego odwiedzania. A dzisiaj, na pożegnanie, wydaje się, że zażyczyła sobie co najmniej dziesięciu przejazdów 😉

Na szczęście solidna porcja lodów pomaga w uwolnieniu się od czaru już po trzech turach 🙂
Mijamy Mercato Nuovo (kolejny targ dla turystów) i na jego skraju zatrzymujemy się na chwilę przy Fontana del Porcellino. Jest to mała fontanna z dzikiem z brązu, który podobno przynosi szczęście – włóż gdzieś monetę, zobacz gdzie spadnie i tak dalej. Mnie to jakoś nie bierze, ale że zwierzę całkiem ładne i leciwe (XVII w.), to fotka i idziemy dalej.
Docieramy do miejsca, od którego w zasadzie rozpoczęliśmy zwiedzanie Florencji – Piazza della Signoria. Czas odwiedzić Palazzo Vecchio (byliśmy tu już pierwszego dnia, ale wtedy tylko przemknęliśmy do kasy biletowej). Wchodzimy na przepięknie udekorowany dziedziniec. Fontanna ze skrzydlatym chłopcem umiejscowiona pośrodku, dodaje temu miejscu dodatkowego uroku.

Wchodzimy dalej. Rozglądamy się, gdzie ktoś będzie chciał od nas bilet (znaczy Firenzecard), ale nikogo takiego nie ma … Wchodzimy po schodach, na pierwszym piętrze wszystkie drzwi zamknięte, a wejście wyżej jest zagrodzone. Hmm … Odpalam internet. W czwartek czynne do 14.00 … wtopa … jak ja mogłem o tym zapomnieć … 😦 Sala Pięciuset i jeszcze kilka innych naprawdę pięknych wnętrz, tym razem nie dla nas 😦 Szkoda, ale na szczęście nie była to główna atrakcja na naszej liście. Ruszamy dalej. Do ostatniego punktu programu – bazyliki Santa Croce. Gdy fasada kościoła majaczyła już na końcu wąziutkiej Borgo de’ Greci, na naszej drodze stanął … Pinokio. A dokładnie to przysiadł sobie na ławeczce. Za plecami miał zaś cały drewniany kram. To sklep sieci Bartolucci. Dziewczyny stwierdziły, że to dobry czas i miejsce na zakup pamiątek, więc zaliczamy nieco dłuższy przystanek.

Wychodzimy z zacienionej uliczki, szybkim krokiem przemierzamy nagrzany jak patelnia plac, rzut oka na fasadę i jesteśmy w środku Basilica di Santa Croce. Wnętrze wypełnione jest różnymi freskami, a także kaplicami możnych rodów florenckich, ale jesteśmy tu z innego powodu – kościół ten jest miejscem pochówku wielu znamienitych postaci, nie tylko z historii Florencji. Cała posadzka wypełniona jest płytami nagrobnymi, ale największą uwagę przykuwają ozdobione sarkofagi: Machiavellego, Michała Anioła, Galileusza oraz symboliczny nagrobek Dantego (pochowany jest w Rawennie).

Dochodzi dopiero 16:00, ale na tym niestety kończymy zwiedzanie Florencji 😦 Ja szybkim krokiem ruszam na parking, a dziewczyny na spacer wzdłuż rzeki Arno. Po prawie godzinie podjeżdżam po nie autem i na dobre żegnamy się z Florencją. Po drodze jeszcze małe zakupy w znanym już Coop’ie i 0 18:00 dojeżdżamy pod hotel. I tu spore zaskoczenie – na rozległym trawniku stoi kilkadziesiąt oldtimerów. Zakupy szybko do pokoju i lecę tam z aparatem. Okazuje się, że to jakiś rajd samochodów zabytkowych (chociaż było tam kilka całkiem świeżych autek). Niestety ten etap właśnie się kończy, wszyscy otrzymują mapki i za chwilę ruszą dalej. Mam jednak trochę czasu na przechadzkę i podziwianie. Po kilkunastu minutach zaczynają ustawiać się w kolumny i wyjeżdżać – najpierw samochody przedwojenne, potem nieco młodsze, potem włoskiej produkcji, a na końcu mercedesy i porsche’aki.
Coś naprawdę miłego dla oka na koniec dnia.

No prawie na koniec dnia – przede mną jeszcze wachta na basenie, a potem pakowanie, coby jutro jak najwcześniej wyruszyć z hotelu.

Jeszcze drobne uzupełnienie o Galerii Uffizi – od początku nie mieliśmy w planach odwiedzenia tego muzeum. Nie ulega wątpliwości, iż jest to jedna z najbardziej znanych galerii sztuki we Włoszech, ale zbiory malarstwa to po prostu nie nasze klimaty.

Podsumowanie dnia
Dzisiaj najfajniejsze było to, że przemierzając któryś raz uliczki starego miasta czułem się jak u siebie (na tyle, na ile kilkudniowy turysta może tak się poczuć) – już nic mnie nie rozpraszało, mogłem chłonąć atmosferę, przepiękną architekturę i cieszyć się tym wyjazdem. Aż żal, że to był nasz ostatni dzień w tym mieście …
A co do miejsc, które odwiedziliśmy (lub też nie), to wszystkie były fajne i warte zobaczenia, ale bez efektu wow 😉 Szkoda Palazzo Vecchio 😦

Odnośnie wjazdu do strefy z ograniczonym ruchem, to kilka miesięcy później przypomniała mi o tym fakcie przesyłka od straży miejskiej we Florencji – wycenili to na ponad 60 EUR. Jeszcze nie zdecydowałem, czy zapłacę …

Toskania – dzień 5. (10.07.2015)

Plan na dzień 5.
→ wymeldowanie z hotelu Villa Olmi Firenze
→ Parco Mediceo di Pratolino
→ Villa della Petraia
→ Villa di Castello
→ Villa Poggio a Caiano
→ zameldowanie w hotelu Eurostars Toscana

Cała trasa jest na mapie podróży (warstwa „Villa Olmi Firenze – Hotel Eurostars Toscana”).

Dzień zaczęliśmy raczej wcześnie i dość żwawo, ale zawsze nam wychodzi, że co byśmy nie robili, to przed 11:00 ciężko nam opuścić hotel 😉 Jeszcze ostatnie spojrzenie na piękną Villę Olmi i ruszamy. Chcielibyśmy zostać tutaj na dłużej, ale niestety druga część naszej podróży będzie już w znacznej odległości od Florencji.

Na dzisiejszy dzień, oprócz zmiany hotelu, zaplanowałem odwiedzenie kilku willi Medyceuszy. Ród ten do najbiedniejszych nie należał (zwłaszcza między XV a XVII w.) i oprócz samej Florencji pobudował się też bogato na prowincji 😉 – w necie opisanych jest ponad 30 posiadłości, a spośród nich 14 najważniejszych i najlepiej utrzymanych wpisanych zostało na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jak się jednak okazuje, w większości są one wciąż w rękach prywatnych (ale już nie Medyceuszy, bo chociaż nie były to mamuty, to nie przetrwali do naszych czasów 😉 ) i ich zwiedzanie jest mocno utrudnione (umawianie się telefoniczne, itd.). W końcu wybrałem trzy, które wydawały się najciekawsze. Przy tej okazji natknąłem się także na zachęcający opis Parku Pratolino. Co prawdo po znajdującej się tam kiedyś  Villa di Pratolino nie ma już śladu (została rozebrana w XIX w.), ale za to w parku pozostał spektakularny Kolos Apeniński. I to właśnie będzie pierwszy punkt naszego dzisiejszego dnia 🙂

Do Parku Pratolino mieliśmy raptem niecałe 20 km. Ulice nie były specjalnie zatłoczone, więc dość sprawnie przedostaliśmy się przez obrzeża na drugą stronę Florencji. Droga zaczęła się łagodnie wspinać. Raczej nie spodziewałem się jakichś ciekawych widoków, gdy nagle, w przerwie między przydrożnymi drzewami, pojawiła się ogromna czerwona plama … no i ta znajoma kopuła ! Oczywiście zanim stwierdziliśmy, że warto się zatrzymać, to widok już przepadł. Standardowy manewr szalonego turysty, czyli „zawrotka na ciągłej”, potem jeszcze raz przez ciągłą, żeby zaparkować w jedynym w okolicy wyznaczonym miejscu i idziemy podziwiać (co by nikt nie musiał powtarzać moich manewrów, to oznaczyłem to miejsce na mapie podróży).
Panorama naprawdę przednia – na pierwszym planie kilka posiadłości, zieleń, cyprysy, a z tyłu niby tylko czerwona plama, ale po chwili obserwacji wyraźnie zarysowują się wszystkie charakterystyczne miejsca starego miasta we Florencji.

Jeszcze kilka minut w aucie i wjeżdżamy do Pratolino. Wejście do parku usytuowane jest na samym początku tej miejscowości, ale gdybyście liczyli na jakieś oznaczenia czy reklamy to będziecie zawiedzeni. Jedynie mała tabliczka na bramie parkingu. Zostawiamy więc auto, przechodzimy na druga stronę ulicy, w kasie odbieramy plan parku (wejście na Firenzecard) i ruszamy. Turystów niewielu, ale nie można powiedzieć, że jest pusto. Sam park jest dość rozległy i świetnie nadaje się do spędzania wolnego czasu na łonie natury, ale z czasów jego świetności do dziś przetrwał tylko Kolos Apeniński. Mierząca ponad dziesięć metrów gigantyczna rzeźba – pół człowiek, pół góra – stworzona przez Giambologna w XVI wieku, ma symbolizować surowe włoskie Apeniny. Kolos pokryty jest błotem, porostami oraz gąbkami i naciekami wapiennymi, co daje wrażenie, jakby właśnie wyszedł z jeziora. Ciekawe.
Czekamy chwilę, aż para przed nami wyczerpie swoje pomysły na kolejne ujęcia z Kolosem (nawet uczynnie pstryknąłem im jedną fotkę), rozstawiam statyw i kolej na naszą sesję zdjęciową.

Minęła 13:00, więc czas na … lody 😉 No a potem już prosto do samochodu.

Następny punkt programu to Villa della Petraia – jedna z najsłynniejszych posiadłości Medyceuszy z historią sięgającą XIV w. Z Pratolino mamy raptem 15 km i za niecałe pół godziny jesteśmy na miejscu. Willa nie jest widoczna z ulicy, więc przez dłuższą chwilę zastanawiamy się, czy to wyjeżdżone pobocze to już właściwy parking. Okazuje się, że tak. Mała tabliczka umieszczona na bramie dumnie głosi, że zabytek znajduje się na Liście UNESCO. Wchodzimy i za chwilę ukazują nam się willa i ogród. Ładnie, zielono, ale widać, że lipiec to nie jest najlepszy czas na zwiedzanie ogrodów. Chwilę przechadzamy się podziwiając regularne, geometryczne kształty elegancko przystrzyżonego żywopłotu, jednak upał każe nam uciekać pod dach.

Pierwsze wrażenie w środku jest na prawdę imponujące – przepiękna sala balowa cała pokryta malowidłami, z piękną kolumnadą, no i przeszklony dach. Sala balowa tuż za drzwiami wejściowymi – trochę dziwne … I rzeczywiście, przez setki lat był to po prostu wewnętrzny dziedziniec, ale w XIX w. został zadaszony i ówczesny właściciel przemianował go na salę balową. Na razie dalej nie wchodzimy, bo zwiedzanie tylko z przewodnikiem (tury co godzinę). Czekamy chwilę i w towarzystwie 5-6 osób rozpoczynamy zwiedzanie. Zakaz robienia zdjęć 😦 Ostatnio coraz rzadziej się z tym spotykam, no cóż … Miałem nawet zamiar się temu podporządkować, ale jakoś nie wytrzymałem 😉 Nagle zaczynają nas interesować najdrobniejsze detale, zostajemy na końcu grupy i … spokojnie można popstrykać 🙂 Kolejne pomieszczenia także przepiękne – jadalnia, sala gier. Z okien widok na Florencję … Ot willa na wsi …

Chciałoby się jeszcze pospacerować po ogrodzie, ale poziom skwaru skutecznie odwodzi nas od tego pomysłu. Do auta. Zwłaszcza że otoczenie kolejnej posiadłości – Villa di Castello – ma być dużo efektowniejsze. Wiedziałem, że jest ona w rękach prywatnych (mieści się w niej Accademia della Crusca zajmująca się badaniem języka włoskiego) i jej wnętrza nie są dostępne dla zwiedzających, ale za to ogrody i owszem. Do przejechania było raptem kilkaset metrów, więc za chwilę byliśmy na miejscu. Już po wyjściu z auta zaniepokoił nas widok kilku par turystów kręconych się przy budynku, którzy sprawdzali po kolei wszystkie drzwi i bramy. Wsparliśmy ich w poszukiwaniach, ale niestety wszystko zamknięte. Żadnej kartki kiedy otwarte, dlaczego dzisiaj nie, nic … Nie tego się spodziewałem, ale cóż …

Teraz na dobre opuszczamy Florencję. Kierujemy się na Villa Poggio a Caiano. Niegdyś jedną z najbardziej reprezentacyjnych willi Medyceuszów, a w czasach nieco późniejszych rezydencję siostry Napoleona – Elizy, a także króla Wiktora Emanuela II. Pół godziny drogi i jesteśmy na miejscu. No prawie na miejscu. Podjeżdżamy pod bramę wejściową, a tam standardowo żadnych miejsc parkingowych, żadnej informacji gdzie się kierować – turysto radź se sam … Na szczęście przy bocznej uliczce zauważyłem znak informujący o parkingu w pobliżu. Okazało się, że to taki niewielki „przykościelny” placyk, może na 20 aut. I nawet mamy szczęście – jest dokładnie jedno wolne miejsce. Krótki spacerek i znów jesteśmy pod bramą rezydencji Medyceuszów. Sporych rozmiarów dziedziniec, z boku całkiem ładny ogród z oranżerią, z tyłu park, a pośrodku dość pokaźna willa. Nie błyszczy to może nowością, ale stan dość solidny. Tutaj także te same zwyczaje co w willi Petraia – wejścia co godzinę, zakaz robienia zdjęć. Do kolejnej tury ponad pół godziny, więc idziemy na spacer do ogrodu. Styl zupełnie inny niż w poprzedniej willi – sporo drzew, w donicach porozkładane drzewka owocowe (zapewne na zimę idą do oranżerii), na środku spora sadzawka z fontanną. Taki mini park w stylu angielskim. Ładnie.

Niestety wejście do parku znajdującego się z tyłu willi zamknięte, więc wracamy do środka. Akurat pani z obsługi zarządziła zwiedzanie. Na początek spore zaskoczenie – sala teatralna. Podobno kiedyś na tej scenie występowali też gospodarze z rodu Medyceuszy. Dzisiaj wciąż jest wykorzystywana. Niestety klimat był tak mocno teatralny, że żadne zdjęcie nie wyszło (a lampą nie chciałem nikogo drażnić) 😦 Pozostałe komnaty, bo ciężko je nazwać pokojami, w klimacie zdecydowanie pałacowym – freski, arrasy, stiuki. Na bogato. Tyle tylko, że ilość sal nie „pałacowa”, więc po 20 minutach  żegnamy się z Villa Poggio a Caiano.

Ledwo schowałem aparat, a dziewczyny dają mi od razu nowe zadanie – masz upolować coś na obiad 🙂  Tuż przy parkingu rzuciła mi się w oczy jakaś pizzeria, więc – spróbujmy lokalnej kuchni ! Typowy bar dla lokalesów – czyli, jak wieść gminna niesie, powinno być smacznie. My bierzemy po pizzy, a Karola bolognese. Nasze pizze średnie, ale Karola zachwycona (nawet stwierdziła, że to najlepsze bolognese, jakie jadła w życiu). Konsumując obserwujemy, jak straż miejska wypisuje mandaty kilku autom zaparkowanym na „martwych polach”. Nasz samochód zaparkowany prawidłowo, więc na spokoju kończymy jedzenie i ruszamy w kierunku hotelu.

Przed 19:00 jesteśmy w hotelu Eurostars Toscana. Hotel jak hotel – nie za bardzo jest się o czym rozpisywać. Dla mnie najważniejsze było jego położenie – blisko autostrady, Lucca w zasięgu dłuższego spaceru, 20 km do Pizy. Generalnie solidny stosunek jakości do ceny, no i darmowy parking.
Przede mną jeszcze jak zwykle wypad po zakupy. Zestaw standardowy 🙂 Market niby tuż za rogiem, ale już wyjeżdżając zauważyłem, że ciągła linia na wysokości hotelu może mi utrudnić powrót. I rzeczywiście. Miałem zamiar niepostrzeżenie czmychnąć przez tę ciągłą, ale sznur samochodów skutecznie mi to uniemożliwił. A tu za moment już wjazd na autostradę. Nawigację oczywiście miałem wyłączoną (co ? ja się zgubię ?!) i trochę mi się zrobiło gorąco. W ostatniej chwili odbiłem w prawo. Uff. Dobry wybór – małe kółko i już byłem pod hotelem 🙂

Jutro w planach dość intensywny dzień, więc nie siedzimy długo. Rutynowa procedura i spać.

Podsumowanie dnia
Przyznam, że spodziewałem się więcej po tych rezydencjach Medyceuszy. Wnętrza, owszem, robiły wrażenie, ale na zewnątrz było już dość średnio. Zapewne wiosną prezentują się o niebo lepiej.
W pamięci zdecydowanie najbardziej zapadnie mi Kolos Apeniński.

Toskania – dzień 6. (11.07.2015)

Plan na dzień 6.
→ przejazd do Portovenere
→ wypłynięcie promem do Cinque Terre
→ zwiedzanie Riomaggiore
→ zwiedzanie Manaroli
→ zwiedzanie Vernazzy
→ zwiedzanie Monterosso
→ powrót promem do Portovenere
→ powrót do hotelu

Zapewne każdy kiedyś trafił na taki widoczek 🙂

cinque-terre-14

To jest właśnie Cinque Terre – niezwykła kraina położona na skalistym wybrzeżu Morza Liguryjskiego znana przed wszystkim z pięciu malowniczych miasteczek – Monterosso, Vernazza, Corniglia, Manarola (ten widoczek powyżej)  i Riomaggiore. Zdaniem wielu jest to najpiękniejszy park narodowy we Włoszech.
Nie jest to już co prawda Toskania tylko Liguria, ale będąc tak blisko, musiałem sprawdzić, czy to miejsce także i mnie zauroczy.

Jeżeli chodzi o poruszanie się po Cinque Terre to zdecydowanie odradzany jest samochód  -kręte i wąskie drogi, brak miejsc parkingowych, zakaz poruszania się autami w granicach miasteczek – pozostaje więc kolej lub prom. Pociągi są tańsze i jeżdżą częściej, ale prom ma jedną zasadniczą przewagę – możliwość podziwiania miasteczek od strony morza 🙂

Nasz plan w dużym skrócie wyglądał tak: jedziemy do Portovenere, tam zostawiamy auto, przesiadamy się na prom odpływający o 12:00, dalej tym środkiem transportu przemieszczamy się pomiędzy miasteczkami Cinque Terre, ostatnim promem wracamy do Portovenere i późnym wieczorem jesteśmy w hotelu. Intensywnie, ale wydawało się wykonalne …

Do Portovenere mieliśmy z hotelu zaledwie 90 km, ale nawigacja była nieubłagana i pokazywała, że zajmie to co najmniej półtorej godziny. Na znalezienie miejsca do zaparkowania oraz kupno biletów na prom daliśmy sobie godzinę.

Czyli wczesna pobudka, szybkie śniadanie i około 9:30 wyruszyliśmy w trasę.

Weekendowy ruch w kierunku morza dał się odczuć na autostradzie już od rana, ale mimo to dojazd do La Spezia przebiegł szybko i spokojnie. Gdy już wyjeżdżaliśmy z miasta, nastąpiła pierwsza mała wpadka – na rozjeździe, gdzie nagle jeden pas jezdni szedł prosto i w górę, a drugi też prosto, ale już nie pod górę, wybrałem wspinaczkę (byłem przekonany, że tak pokazuje mi nawigacja) … i to był zły wybór 😦 Zorientowałem się dość szybko, ale że byliśmy już właśnie na tej wąskiej i krętej drodze do miasteczek Cinque Terre, to „zawrotka na ciągłej” nie była taka prosta. Straciliśmy na tym jakieś 15-20 minut, ale czas wciąż mieliśmy dobry.

Do Portovenere dotarliśmy chwilę po 11:00. Mój niepokój wzbudziło to, że niemalże od samego wjazdu do miasteczka kompletnie wszystkie miejsca parkingowe były zajęte. Zjechaliśmy na sam dół w okolice nabrzeża i zlokalizowaliśmy punkt sprzedaży biletów na prom. Niestety cały czas żadnego miejsca do zaparkowania. Drugie kółko. Trzecie kółko. Czwarte kółko. Zaczęło robić się nerwowo, zwłaszcza że każde okrążenie zabierało jakieś 10 minut (4 km w spacerowym tempie, w kolumnie aut także poszukujących parkingu). Stwierdziłem, że wysadzam dziewczyny i jadę na górę na sam początek miasteczka (jakieś 2 km od portu), gdzie było jeszcze kilka wolnych miejsc, a one tym czasem kupią bilety.
Pojechałem, zaparkowałem, idę do parkometru – powinienem zapłacić za postój do końca dnia 18 EUR, a on k… przyjmuje tylko monety. Oczywiście nie byłem na to przygotowany, bo na Street View oglądałem tylko parkometry przy porcie, gdzie jest droższa strefa i które jak najbardziej banknoty przyjmowały. Znalezienie  kogoś, kto rozmieni mi 20 EUR zajęło mi jedyne … 40 minut !!! Pomijam fakt, że będąc w kilku sklepikach i próbując kupić zapalniczkę i dostać resztę w bilonie to „mili” k… Włosi najpierw pytali, czy to na parking, a potem stwierdzali, że nie mają wydać … Kiedyś się zemszczę !!!
Była 12:05 😦
Może być jeszcze gorzej ?
Może – następny prom za dwie godziny 😦 😦 😦
Po wyrzuceniu z siebie złości na cały świat (z poświęceniem szczególnego miejsca Włochom) doszedłem do równowagi psychicznej gdzieś dopiero około 13:00.

Uprzedzając fakty, dodam, że na szczęście tego dnia już więcej nic niespodziewanego się nie wydarzyło 🙂 i dalej już będzie tylko o wrażeniach czysto turystycznych.

A więc jesteśmy w Portovenere i jest godzina 13:00. Całe miasto zawalone samochodami, ale gdzie są ci ludzie ? Na wodzie ! Jachty, motorówki, łódki, łódeczki, duże, małe, średnie. Przyznam, że zagęszczenie sprzętu pływającego naprawdę imponujące. Siedzieliśmy na ławeczce i chłonęliśmy widoczki. Fajnie jest mieć sezon przez 8 miesięcy, a nie przez 3 jak u nas (i to jak dobrze pójdzie) …

Nasz prom tymczasem zacumował. Pomiędzy miasteczkami Cinque Terre kursują statki kilku różnych firm – my wybraliśmy chyba największą Consorzio Marittimo Turistico. Trasa obsługiwana jest tylko wiosną i latem. Niestety firma ma taki zwyczaj, że na czas przerwy zimowej z ich strony znikają zarówno cenniki, jak i rozkład kursowania promów – dlatego też zamieszczam tutaj informacje z 2015 roku. My zdecydowaliśmy się na zakup biletu całodniowego za 27 EUR (dla Karoli za 15 EUR).

Pierwotnie mieliśmy zacząć od Riomaggiore, przespacerować się tzw. Drogą Miłości do Manaroli, potem promem do Vernazzy i Monterosso, a na koniec ostatnim statkiem wrócić do Portovenere. Mając dwie godziny opóźnienia trzeba było nieco zmodyfikować plany. Zaczniemy więc od najładniejszych miasteczek Cinque Terre – Vernazzy i Manaroli, a na koniec odwiedzimy Riomaggiore. Monterrosso – największe, ale jednocześnie najmniej efektowne – wypadło z dzisiejszych planów.

W końcu ruszamy ! 🙂 🙂 🙂 Słońce praży niemiłosiernie, ale nie zważając na to, od razu udajemy się na górny pokład.

Po kilkunastu minutach ukazuje się nam Riomaggiore. Różnokolorowe kamieniczki pobudowane na dwóch skalistych zboczach wydają się schodzić do samego morza. Pomiędzy nimi, niczym na dnie wąwozu, przebiega wąziutka uliczka. Trochę to wszystko wygląda, jakby czas zatrzymał się w miejscu – nie ma samochodów (gdzieś wysoko majaczy tylko jakiś parking), nie ma anten satelitarnych, są za to łódki, turyści, no i oczywiście … porozwieszane pranie 😉 Dobijamy do nabrzeża. Chciałoby się napisać, że my w tym czasie, wylegując się na górnym pokładzie, podziwiamy widoki, ale niestety tak prosto nie było – żeby nacieszyć oko, trzeba się było trochę poprzepychać 🙂 Ale i tak już po tym pierwszym przystanku upewniłem się, że z wyborem promu jako środka transportu trafiłem w sedno tarczy 🙂

Szybka wymiana pasażerów i płyniemy dalej. Mija dosłownie kilka minut i cumujemy w Manaroli. Tym razem nie walczymy o miejsca widokowe i spokojnie prażymy się na słońcu. Jest to chyba najczęściej fotografowane miasteczko Cinque Terre, ale od strony morza widoczna jest przede wszystkim skała, na której miasteczko zostało zbudowane.

Płynąc dalej, mijamy Corniglię. Tutaj promy się nie zatrzymują. O ile pozostałe cztery miasteczka są trudno dostępne przede wszystkim od strony lądu, to Corniglia – położona na skale na wysokości ok. 100 m – jest trudno dostępna także od strony morza, a ci, którym uda się zacumować w skalistej zatoczce, mają przed sobą jeszcze 377 schodków wspinaczki.

Równo po godzinie rejsu dopływamy do Vernazzy. Co to dużo mówić – jest przepięknie. W odróżnieniu od Riomaggiore i Manaroli główna uliczka nie schodzi w kierunku morza, tylko nieco w bok do małej zatoczki będącej jednocześnie naturalnym portem. Naokoło urokliwe wzgórza usiane wyszarpanymi naturze tarasami, na których uprawiane są przede wszystkim winorośla i oliwki. Mimo hordy turystów klimat naprawdę cudowny. Chciałoby się usiąść i chłonąć te widoki, ale … gdzie tu usiąść ? Na całym placu ledwie kilka ławek i oczywiście wszystkie oblężone. No może poza dwiema odkrytymi na palące słońce – tu odważnych brak. My też odpuszczamy. No dobra, usiądźmy w którejś z knajpek i przy okazji coś zjedzmy. Zapomnij ! Wszystko zajęte i jeszcze kolejka oczekujących, a my mamy tylko godzinę do następnego promu. No dobra, to zobaczmy, co jest poza głównym placem. Ciekawie, ale nieco klaustrofobicznie – to nawet nie uliczki, tylko wąskie przejścia pomiędzy kamienicami. Fajnie, że jest cień, ale do oglądania to za bardzo nic nie ma (chyba że bym chciał zerkać przez okna, co tam będzie na obiad 😉 ) Po krótkiej przechadzce zawracamy.
Mój fotograficzny plan na Vernazzę był nakreślony już grubo przed wyjazdem, więc nieśmiało przystępuję do ataku:
– Kochanie, widzisz tam ten tego ten, tę ścieżkę i tam wyżej tych ludzi … hmm, to stamtąd jest fajny widoczek …
– Nie ! Sam się tam wspinaj ! Za gorąco.
– Ale fajne fotki wyjdą …
– To nas sfotografujesz, jak będziemy stały na dole.
– Karola, a może ty pójdziesz z Tatą ?
– Ja idę z Mamą na lody !
Poddaję się. Biorę statyw i idę zrobić sobie selfie z Vernazzą 🙂

Jak się okazuje, aby dotrzeć na ten punkt widokowy trzeba wejść na teren parku narodowego. Uiszczam opłatę (kilka Euro), potem jeszcze mała wspinaczka i jestem. Widok przepiękny, ale ścieżka jest tak wąska, że na pewno nie rozłożę statywu 😦 Na szczęście nie ja pierwszy miałem ten problem – tuż za barierką widzę solidnie wydeptany placyk. Wystarczy tylko zeskoczyć jakiś metr w dół na dość stromą skarpę i bezpiecznie zatrzymać się przed skrajem półki skalnej. Pikuś 😉 Mam chwilę zawahania, bo jak tam zejdę, to wszystko na pewno będzie widać z budki, w której kupowałem bilety do parku, ale nie po to tu się wdrapywałem, żeby wrócić z pustymi rękoma. Jeden sus, ostre hamowanie i jestem na dole. Było warto.

Aparat na szyi, statyw w ręku, a przede mną strome podejście i potem ścianka z ostrych kamieni. Jak tu wrócić bez strat własnych ? Udało się na szczęście za pierwszym podejściem 🙂  Jeszcze przez chwilę delektuję się widokiem i ruszam na dół.
Po dołączeniu do moich dziewczyn jeszcze kilka fotek i już niestety najwyższa pora, żeby kierować się do przystani.

Nasz następny przystanek to Manarola. Schodzimy z promu u podnóża skały, na której kilkadziesiąt metrów powyżej zbudowane jest miasteczko. Pokonujemy wąski przesmyk i ukazuje się skalista zatoka oraz ścieżka prowadząca do miasta. Architektura taka sama jak w Vernazzy. Jedyna różnica jest taka, że nie ma tu jakiegoś centralnego placu, tylko uliczka wijąca się niczym rzeka na dnie kanionu. Ciekawostką jest to, że nie schodzi ona do samego morza, tylko kończy się na skalnej półce dobre kilkanaście metrów nad poziomem morza.

Tutaj już nie daję za wygraną – od razu ciągnę dziewczyny do upatrzonego wcześniej punktu widokowego 🙂 Lekka konsternacja, gdy okazuje się, że ten punkt położony jest na terenie małego cmentarza, ale nie jesteśmy tam jedynymi turystami, więc nie czujemy się jakoś szczególne niezręcznie.
W końcu mamy rodzinne zdjęcie z Cinque Terre ! 🙂

Wracamy na dół i udajemy się na krótki spacer po głównej uliczce. Klimat bardzo rybacki. Prawie pod każdym domem zaparkowana łódka 🙂 Skały i morze tworzą jednak dużo ciekawszy klimat, więc nie zapuszczamy się daleko i zaraz zawracamy. Mamy jeszcze chwilę – przystajemy przy barierkach na końcu drogi, obowiązkowa konsumpcja lodów i podziwiamy młodzież urządzającą sobie zawody w skokach do wody z przybrzeżnych skał.

Pierwotnie drogę między Riomaggiore a Manarolą mieliśmy pokonać prowadzącą nad samym morzem słynną Drogą Miłości (Via dell’amore), ale z powodu braku czasu jak i doskwierającego upału odpuszczamy to sobie. Zwłaszcza z powodu upału.
Na prom zeszliśmy z nastawieniem, że płyniemy do Riomaggiore, ale zaczęła nas nieco niepokoić ilość osób w kolejce. Nasz statek był przedostatnim kursującym tego dnia. Gdybyśmy wysiedli w Riomaggiore, to mielibyśmy tam około pół godziny na zwiedzanie i potem powrót ostatnim promem. Stwierdziliśmy, że zobaczymy, jakie będzie obłożenie statku i wtedy podejmiemy decyzję, czy wysiadamy, czy też płyniemy już do Portovenere.
Prom nie uginał się może od ilości turystów, ale ludzi było na tyle sporo, że stwierdziliśmy, iż nie ma co ryzykować. Doszły jeszcze dwa argumenty: 1. Riomaggiore jest zwrócone w stronę morza i widok z promu jest zdecydowanie najlepszy, 2. mieliśmy już dość chodzenia w palącym słońcu. Płyniemy do Portovenere.
W związku z tym oczywiście postarałem się jak najlepiej wykorzystać krótki przystanek w Riomaggiore.

Tuż po 18:00 mijamy kościół San Pietro usytuowany na szczycie naturalnego falochronu otwierającego drogę do portu w Portovenere. Ruch jachtowy niezmiennie imponujący. Jeszcze kilka fotek w drodze do samochodu …

… i ruszamy do hotelu. W związku z tym, że nie było jeszcze bardzo późno, namówiłem rodzinkę, żebyśmy zboczyli nieco z drogi i jeszcze raz wjechali tam, gdzie rano nieopatrznie pobłądziłem. Rzuciła mi się wtedy w oczy bardzo ładna panorama portu w La Spezia. I rzeczywiście, wystarczyło przedrzeć się przez jeden rząd przydrożnych zarośli i pojawił się przepiękny widok na port, zatokę i okoliczne wzgórza.

Do hotelu docieramy przed 21:00 i jesteśmy solidnie wymęczeni. Corona od razu cała na dzień dobry (chyba jeszcze nigdy mi tak nie smakowała). To był dość stresujący dzień, więc nie zajmujemy się już przygotowaniami do jutrzejszego opuszczenia hotelu tylko kolacja, wino (z czarnym kogucikiem oczywiście), szybki przegląd zdjęć i spać.
Przed nami ostatni dzień podróży …

Podsumowanie dnia
Cinque Terre – warto, naprawę warto ! Przepięknie !
Szkoda, że trochę było nerwów i wyruszyliśmy 2 godziny później niż planowaliśmy, ale to, co zobaczyłem, zachwyciło mnie.
Przyznam, że nawet gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, to chyba nie wytrzymalibyśmy dłuższego zwiedzania – upał niemiłosierny.
Pewnie tu jeszcze kiedyś wrócimy.

Toskania – dzień 7. (12.07.2015)

Plan na dzień 7.
→ Lucca (krótki spacer)
→ Giardino Garzoni
→ zwiedzanie Pizy
→ w samolot i do domu

Czas kończyć tę podróż. Dzisiaj ostatni dzień, ale że samolot dopiero po 21:00, to jeszcze kilka atrakcji uda się zaliczyć 🙂

Poprzedni dzień był na prawdę wyczerpujący, ale nie zwalniało nas to z obowiązku wczesnej pobudki. Na początek najgorsza część każdego wyjazdu – pakowanie się. Nudne, czasochłonne i do tego nieustannie przypominające, że to już koniec … 😦 Ale w sumie to był dopiero początek długiego lipcowego dnia 🙂 Śniadanie, szybki check-out w recepcji i o 10:30 siedzieliśmy już w samochodzie.

Lucca

Kierunek Lucca. Przed nami … 1,5 km drogi 🙂 Trochę byłoby głupio mieszkać kilka minut drogi spacerem od murów miasta, które podobno konkuruje o tytuł najpiękniejszego miasta regionu z Florencją i Sieną, i nawet go nie odwiedzić.

Parking obok zachodniej bramy (Porta Vittorio Emanuele) był prawie całkiem pusty – nie dość, że godzina wczesna, to jeszcze niedziela. Nie mieliśmy jakichś konkretnych planów na zwiedzanie – spokojny spacer i odwiedzenie kilku najważniejszych punktów starego miasta. Przechadzkę rozpoczęliśmy od Corso Guiseppe Garibaldi – do podziwiania za bardzo nic tu nie było i już mieliśmy skręcać w kierunku Piazza Napoleone, gdy po drugiej stronie ukazało się jakieś zgromadzenie samochodów. Chciałem tylko podejść na chwilę, zobaczyć o co chodzi, ale gdy obok nich wyłoniła się jeszcze kolorowa karuzela, to było wiadomo, że zrobimy tu mały przystanek. Auta nie okazały się tak ciekawe jak kilka dni wcześniej we Florencji (wyścigówki klasy turystycznej), ale kilka przejazdów karuzelą trzeba było zaliczyć.

Po oderwaniu Karoli od kolejnego konika z karuzeli, ruszyliśmy w kierunku Piazza Napoleone. Znów wąskie uliczki, sporo sklepików, ale wszystko w tonacji beżowo-szarej, co mi nie przypadło do gustu. Gdy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że placu … nie ma. A mówiąc dokładniej w całości jest wypełniony sceną i trybunami. Dopiero z porozwieszanych plakatów dowiedziałem się, że istnieje coś takiego jak Lucca Summer Festival i tego lata (a nawet w tych właśnie dniach) koncerty mają np.: Elton John, Robbie Williams, Lenny Kravitz i Snoop Dogg. Nie są to może moje ulubione muzyczne klimaty, ale zestawienie kilkunastu takich koncertów w ciągu jednego miesiąca (co roku w lipcu) robi wrażenie.

Minęliśmy kilka mniejszych placyków i dotarliśmy do XV-wiecznej Katedry San Martino. Nie planowaliśmy wchodzić do środka i poprzestaliśmy na podziwianiu pięknej renesansowej fasady. Przyległy plac oraz budynki niestety odstawały, jeżeli chodzi o wrażenia estetyczne.

W tym momencie powinniśmy ruszyć w kierunku sławnego Piazza dell’Anfiteatro – owalnego placu znajdującego się w miejscu, gdzie w czasach rzymskich stał amfiteatr. To jednak miał być krótki spacer i stwierdziliśmy, że powoli wracamy do samochodu. Obraliśmy kierunek na Piazza San Michele, gdzie stoi kolejny znany zabytek – kościół San Michele in Foro. Tutaj przyznam, że wrażenia dużo lepsze – przestrzeń, zadbane budynki, ciekawa architektura. Wolę to zdecydowanie bardziej niż wąskie uliczki.

Tuż obok, przy urokliwym Piazza Cittadella znajduje się dom, w którym urodził się Giacomo Puccini (kompozytor, nie miał nic wspólnego z walizkami 😉 ).

Dalej już nic specjalnie godnego uwagi nie wpadło mi w oko. Gdy dotarliśmy na parking, był on już kompletnie pełny.

Giardino Garzoni

Szukając informacji o willach i ogrodach w Toskanii, natknąłem się na zdjęcia barokowego ogrodu położonego u podnóża Willi Garzoni i wiedziałem, że muszę odwiedzić to miejsce. Ogród znajduje się w miasteczku Collodi. Dokładnie tym Collodi, od którego pochodzi pseudonim artystyczny autora Pinokia (urodziła się w nim matka pisarza). Naszym celem nie był jednak znajdujący się tam Park Pinokia tylko, mieliśmy nadzieję, ciekawy ogród.

Do pokonania mieliśmy mniej niż 20 km i po pół godzinie byliśmy na miejscu. Malutki parking w centrum miasteczka był oczywiście pełny, ale kilkaset metrów dalej na parkingu dla gości Parco di Pinocchio nie było problemów z miejscem. Przeszliśmy obok wejścia do Parku, później alejką z wszystkimi możliwymi pamiątkami z Pinokiem i za chwilę byliśmy przy kasie biletowej ogrodu. Cenią się – 13 Euro dorośli, 11 Euro dzieci. Jednak od razu po wejściu wiedziałem, że było warto: fontanny, tarasy, kaskady. Przepięknie. Chociaż wiosną jest zapewne dużo ładniej i skwar pewnie mniejszy. Niezależnie jednak od tych 30-kilku stopni spędziliśmy tam prawie godzinę.

Jeszcze na pożegnanie fotka z przerośniętym Pinokiem …

… i ruszamy do Pizy 🙂 Przed nami niecałe 50 km drogi.

Piza

Obrałem kierunek na parking Parcheggio di Piazza dei Miracoli (2 Euro za godzinę), który jak sama nazwa wskazuje, znajduje się tuż obok cudów tego miasta, czyli Krzywej Wieżykatedry i baptysterium. Gdyby tam było pełno, to miałem jeszcze plan awaryjny, ale na szczęście nie było takiej potrzeby. Trzy minutki spaceru, przedarcie się przez rząd kramów z pamiątkami i jesteśmy na miejscu ! W końcu kolejny ‚must-see’ z listy marzeń stoi przede mną !!!

Z reguły tego typu budowle wkomponowane są w architekturę starówki, a tutaj ogromny trawnik otoczony murem, na którym stoją dostojnie, jedynie trzy monumentalne budynki. No i dziki tłum turystów. Cały trawnik przy katedrze zalany ludźmi przybierającymi wszystkie możliwe pozy, jakie mogą być ciekawe z Krzywą Wieżą w tle 😉 Moje dziewczyny zarządzają dołączenie się do tego swoistego pikniku. Sesja nr 1 🙂

Nagle sielską atmosferę przerywa seria gwizdków … Straż Miejska wkracza do akcji. Aaaaa, to jednak na trawę nie wolno wchodzić … Szkoda, bo ci wszyscy pozujący ludzie nadawali niesamowitego kolorytu temu miejscu.

Skoro zostaliśmy wyrzuceni z trawnika, to czas coś pozwiedzać. Wejście na wieżę już wcześniej sobie odpuściliśmy: raz, że 251 schodków w tym upale to słaba przyjemność, dwa, że stamtąd nie widać Krzywiej Wieży 😉 Pozostały katedra i baptysterium. Niestety to drugie było nieczynne z powodu prac renowacyjnych, czyli została nam katedra. Wejście jest gratis, ale i tak trzeba mieć bilet, więc musieliśmy chwilę postać w kolejce do kasy.

Wnętrze katedry jest na pewno ciekawe architektonicznie i pełne dzieł sztuki, ale jednak nie mogło się to równać z wrażeniami, jakie zostały na zewnątrz. Dość szybko stwierdziliśmy, że wracamy napawać się widokami Campo dei Miracoli.

Zatem sesja nr 2 🙂

Stwierdziliśmy, że jest już dobry czas, żeby zobaczyć, jak wygląda Piza i przy okazji wciągnąć jakiś obiad. Ruszyliśmy Via Santa Maria w kierunku rzeki Arno. Dość szybko znaleźliśmy knajpkę, wybraliśmy sobie jedzenie … i zostaliśmy poinformowani, że dania obiadowe to dopiero od 17:00 … Strzeliliśmy więc klasycznego focha i stwierdziliśmy, że jak nie to nie – pójdziemy do McDonald’sa (co Karola przyjęła z nieskrywanym entuzjazmem). Najpierw jednak spacer (no i porcja lodów). Po odejściu 300 metrów od Krzywej Wieży liczba turystów spadła do kilku sztuk, ale też i nic specjalnego do podziwiania nie zauważyliśmy. Naszym celem był przyklejony do nabrzeża miniaturowy kościółek Santa Maria della Spina. Niestety ukazała się nam jedynie konstrukcja z rusztowania kompletnie zasłaniająca całą budowlę. No cóż, zwiedzanie Pizy nam nie wyszło.

Kierunek McDonald’s, a potem sesja nr 3. Ochrona chwilowo zniknęła, więc trawnik znów zaczął się zapełniać 🙂

Starczy. Dochodziła 18:00 i już mieliśmy serdecznie dość upału. Dziewczyny w drodze na parking „złupiły” jeszcze jakiś punkt z pamiątkami, kupując chyba z 10 różnych wariacji na temat Krzywej Wieży.

Czas ruszać w kierunku lotniska. Z parkingu mieliśmy co prawda niecałe 5 km drogi, ale jeszcze trzeba było zatankować i oddać auto. I tu pojawił się problem. Nie przewidziałem, że w niedzielę wszystkie stacje w okolicy (a zwiedziłem chyba z 4 czy 5) będą nieczynne. Owszem, działały punkty samoobsługowe, ale jedynie na gotówkę, a my mieliśmy już przy sobie tylko drobniaki. Czas leciał, a rezerwa paliła coraz mocniej … Stwierdziłem, że muszę przełknąć domiar, jaki naliczy mi za dotankowanie wypożyczalnia i ruszyliśmy na lotnisko. Reszta poszła już sprawnie: oddanie auta, autobus do terminalu, nadanie bagażu i zaraz siedzieliśmy w samolocie.

Zgodnie z rozkładem, chwilę po 23:00 wylądowaliśmy w Berlinie. Było kilkanaście stopni i siąpił deszcz. Stojąc w drzwiach samolotu po raz pierwszy w życiu poczułam radość z takiej pogody. Przyznam, że kolejnego dnia w tym upale bym już nie zdzierżył.

Podsumowanie dnia
Plac Cudów to plac cudów – Krzywa Wieża to pozycja obowiązkowa dla każdego, kto jest w tych okolicach. Girdino Garzoni jak dla mnie przebija wszystkie ogrody przy willach Medyceuszy. Co do Lukki to ciężko mi się jednoznacznie wypowiadać – krótki spacer w niedzielny poranek to trochę za mało, żeby ocenić to miasteczko.
To był siódmy dzień zwiedzania w dość sporym upale i już dawało się to nam we znaki, ale było warto odwiedzić te wszystkie miejsca.

Podsumowanie wyjazdu
Świetnie spędzony tydzień we Włoszech. Nie powiem, że to był mój najlepszy wyjazd w życiu, ale na pewno było warto.
Największe wrażenie zrobiły na mnie Cinque Terre i Krzywa Wieża w Pizie.
Najcieplej będę wspominał widok z Piazzale Michelangelo oraz nasz hotel we Florencji.
W pamięci pozostaną mi także Piazza del Duomo we Florencji i posąg Dawida.

Na pewno jeszcze wrócimy w te strony – zobaczyliśmy tylko niewielki kawałek tego, co Toskania ma do zaoferowania.