Plan na dzień 5.
→ wymeldowanie z hotelu Villa Olmi Firenze
→ Parco Mediceo di Pratolino
→ Villa della Petraia
→ Villa di Castello
→ Villa Poggio a Caiano
→ zameldowanie w hotelu Eurostars ToscanaCała trasa jest na mapie podróży (warstwa „Villa Olmi Firenze – Hotel Eurostars Toscana”).
Dzień zaczęliśmy raczej wcześnie i dość żwawo, ale zawsze nam wychodzi, że co byśmy nie robili, to przed 11:00 ciężko nam opuścić hotel 😉 Jeszcze ostatnie spojrzenie na piękną Villę Olmi i ruszamy. Chcielibyśmy zostać tutaj na dłużej, ale niestety druga część naszej podróży będzie już w znacznej odległości od Florencji.
Na dzisiejszy dzień, oprócz zmiany hotelu, zaplanowałem odwiedzenie kilku willi Medyceuszy. Ród ten do najbiedniejszych nie należał (zwłaszcza między XV a XVII w.) i oprócz samej Florencji pobudował się też bogato na prowincji 😉 – w necie opisanych jest ponad 30 posiadłości, a spośród nich 14 najważniejszych i najlepiej utrzymanych wpisanych zostało na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jak się jednak okazuje, w większości są one wciąż w rękach prywatnych (ale już nie Medyceuszy, bo chociaż nie były to mamuty, to nie przetrwali do naszych czasów 😉 ) i ich zwiedzanie jest mocno utrudnione (umawianie się telefoniczne, itd.). W końcu wybrałem trzy, które wydawały się najciekawsze. Przy tej okazji natknąłem się także na zachęcający opis Parku Pratolino. Co prawdo po znajdującej się tam kiedyś Villa di Pratolino nie ma już śladu (została rozebrana w XIX w.), ale za to w parku pozostał spektakularny Kolos Apeniński. I to właśnie będzie pierwszy punkt naszego dzisiejszego dnia 🙂
Do Parku Pratolino mieliśmy raptem niecałe 20 km. Ulice nie były specjalnie zatłoczone, więc dość sprawnie przedostaliśmy się przez obrzeża na drugą stronę Florencji. Droga zaczęła się łagodnie wspinać. Raczej nie spodziewałem się jakichś ciekawych widoków, gdy nagle, w przerwie między przydrożnymi drzewami, pojawiła się ogromna czerwona plama … no i ta znajoma kopuła ! Oczywiście zanim stwierdziliśmy, że warto się zatrzymać, to widok już przepadł. Standardowy manewr szalonego turysty, czyli „zawrotka na ciągłej”, potem jeszcze raz przez ciągłą, żeby zaparkować w jedynym w okolicy wyznaczonym miejscu i idziemy podziwiać (co by nikt nie musiał powtarzać moich manewrów, to oznaczyłem to miejsce na mapie podróży).
Panorama naprawdę przednia – na pierwszym planie kilka posiadłości, zieleń, cyprysy, a z tyłu niby tylko czerwona plama, ale po chwili obserwacji wyraźnie zarysowują się wszystkie charakterystyczne miejsca starego miasta we Florencji.
Jeszcze kilka minut w aucie i wjeżdżamy do Pratolino. Wejście do parku usytuowane jest na samym początku tej miejscowości, ale gdybyście liczyli na jakieś oznaczenia czy reklamy to będziecie zawiedzeni. Jedynie mała tabliczka na bramie parkingu. Zostawiamy więc auto, przechodzimy na druga stronę ulicy, w kasie odbieramy plan parku (wejście na Firenzecard) i ruszamy. Turystów niewielu, ale nie można powiedzieć, że jest pusto. Sam park jest dość rozległy i świetnie nadaje się do spędzania wolnego czasu na łonie natury, ale z czasów jego świetności do dziś przetrwał tylko Kolos Apeniński. Mierząca ponad dziesięć metrów gigantyczna rzeźba – pół człowiek, pół góra – stworzona przez Giambologna w XVI wieku, ma symbolizować surowe włoskie Apeniny. Kolos pokryty jest błotem, porostami oraz gąbkami i naciekami wapiennymi, co daje wrażenie, jakby właśnie wyszedł z jeziora. Ciekawe.
Czekamy chwilę, aż para przed nami wyczerpie swoje pomysły na kolejne ujęcia z Kolosem (nawet uczynnie pstryknąłem im jedną fotkę), rozstawiam statyw i kolej na naszą sesję zdjęciową.
Minęła 13:00, więc czas na … lody 😉 No a potem już prosto do samochodu.
Następny punkt programu to Villa della Petraia – jedna z najsłynniejszych posiadłości Medyceuszy z historią sięgającą XIV w. Z Pratolino mamy raptem 15 km i za niecałe pół godziny jesteśmy na miejscu. Willa nie jest widoczna z ulicy, więc przez dłuższą chwilę zastanawiamy się, czy to wyjeżdżone pobocze to już właściwy parking. Okazuje się, że tak. Mała tabliczka umieszczona na bramie dumnie głosi, że zabytek znajduje się na Liście UNESCO. Wchodzimy i za chwilę ukazują nam się willa i ogród. Ładnie, zielono, ale widać, że lipiec to nie jest najlepszy czas na zwiedzanie ogrodów. Chwilę przechadzamy się podziwiając regularne, geometryczne kształty elegancko przystrzyżonego żywopłotu, jednak upał każe nam uciekać pod dach.
Pierwsze wrażenie w środku jest na prawdę imponujące – przepiękna sala balowa cała pokryta malowidłami, z piękną kolumnadą, no i przeszklony dach. Sala balowa tuż za drzwiami wejściowymi – trochę dziwne … I rzeczywiście, przez setki lat był to po prostu wewnętrzny dziedziniec, ale w XIX w. został zadaszony i ówczesny właściciel przemianował go na salę balową. Na razie dalej nie wchodzimy, bo zwiedzanie tylko z przewodnikiem (tury co godzinę). Czekamy chwilę i w towarzystwie 5-6 osób rozpoczynamy zwiedzanie. Zakaz robienia zdjęć 😦 Ostatnio coraz rzadziej się z tym spotykam, no cóż … Miałem nawet zamiar się temu podporządkować, ale jakoś nie wytrzymałem 😉 Nagle zaczynają nas interesować najdrobniejsze detale, zostajemy na końcu grupy i … spokojnie można popstrykać 🙂 Kolejne pomieszczenia także przepiękne – jadalnia, sala gier. Z okien widok na Florencję … Ot willa na wsi …
Chciałoby się jeszcze pospacerować po ogrodzie, ale poziom skwaru skutecznie odwodzi nas od tego pomysłu. Do auta. Zwłaszcza że otoczenie kolejnej posiadłości – Villa di Castello – ma być dużo efektowniejsze. Wiedziałem, że jest ona w rękach prywatnych (mieści się w niej Accademia della Crusca zajmująca się badaniem języka włoskiego) i jej wnętrza nie są dostępne dla zwiedzających, ale za to ogrody i owszem. Do przejechania było raptem kilkaset metrów, więc za chwilę byliśmy na miejscu. Już po wyjściu z auta zaniepokoił nas widok kilku par turystów kręconych się przy budynku, którzy sprawdzali po kolei wszystkie drzwi i bramy. Wsparliśmy ich w poszukiwaniach, ale niestety wszystko zamknięte. Żadnej kartki kiedy otwarte, dlaczego dzisiaj nie, nic … Nie tego się spodziewałem, ale cóż …
Teraz na dobre opuszczamy Florencję. Kierujemy się na Villa Poggio a Caiano. Niegdyś jedną z najbardziej reprezentacyjnych willi Medyceuszów, a w czasach nieco późniejszych rezydencję siostry Napoleona – Elizy, a także króla Wiktora Emanuela II. Pół godziny drogi i jesteśmy na miejscu. No prawie na miejscu. Podjeżdżamy pod bramę wejściową, a tam standardowo żadnych miejsc parkingowych, żadnej informacji gdzie się kierować – turysto radź se sam … Na szczęście przy bocznej uliczce zauważyłem znak informujący o parkingu w pobliżu. Okazało się, że to taki niewielki „przykościelny” placyk, może na 20 aut. I nawet mamy szczęście – jest dokładnie jedno wolne miejsce. Krótki spacerek i znów jesteśmy pod bramą rezydencji Medyceuszów. Sporych rozmiarów dziedziniec, z boku całkiem ładny ogród z oranżerią, z tyłu park, a pośrodku dość pokaźna willa. Nie błyszczy to może nowością, ale stan dość solidny. Tutaj także te same zwyczaje co w willi Petraia – wejścia co godzinę, zakaz robienia zdjęć. Do kolejnej tury ponad pół godziny, więc idziemy na spacer do ogrodu. Styl zupełnie inny niż w poprzedniej willi – sporo drzew, w donicach porozkładane drzewka owocowe (zapewne na zimę idą do oranżerii), na środku spora sadzawka z fontanną. Taki mini park w stylu angielskim. Ładnie.
Niestety wejście do parku znajdującego się z tyłu willi zamknięte, więc wracamy do środka. Akurat pani z obsługi zarządziła zwiedzanie. Na początek spore zaskoczenie – sala teatralna. Podobno kiedyś na tej scenie występowali też gospodarze z rodu Medyceuszy. Dzisiaj wciąż jest wykorzystywana. Niestety klimat był tak mocno teatralny, że żadne zdjęcie nie wyszło (a lampą nie chciałem nikogo drażnić) 😦 Pozostałe komnaty, bo ciężko je nazwać pokojami, w klimacie zdecydowanie pałacowym – freski, arrasy, stiuki. Na bogato. Tyle tylko, że ilość sal nie „pałacowa”, więc po 20 minutach żegnamy się z Villa Poggio a Caiano.
Ledwo schowałem aparat, a dziewczyny dają mi od razu nowe zadanie – masz upolować coś na obiad 🙂 Tuż przy parkingu rzuciła mi się w oczy jakaś pizzeria, więc – spróbujmy lokalnej kuchni ! Typowy bar dla lokalesów – czyli, jak wieść gminna niesie, powinno być smacznie. My bierzemy po pizzy, a Karola bolognese. Nasze pizze średnie, ale Karola zachwycona (nawet stwierdziła, że to najlepsze bolognese, jakie jadła w życiu). Konsumując obserwujemy, jak straż miejska wypisuje mandaty kilku autom zaparkowanym na „martwych polach”. Nasz samochód zaparkowany prawidłowo, więc na spokoju kończymy jedzenie i ruszamy w kierunku hotelu.
Przed 19:00 jesteśmy w hotelu Eurostars Toscana. Hotel jak hotel – nie za bardzo jest się o czym rozpisywać. Dla mnie najważniejsze było jego położenie – blisko autostrady, Lucca w zasięgu dłuższego spaceru, 20 km do Pizy. Generalnie solidny stosunek jakości do ceny, no i darmowy parking.
Przede mną jeszcze jak zwykle wypad po zakupy. Zestaw standardowy 🙂 Market niby tuż za rogiem, ale już wyjeżdżając zauważyłem, że ciągła linia na wysokości hotelu może mi utrudnić powrót. I rzeczywiście. Miałem zamiar niepostrzeżenie czmychnąć przez tę ciągłą, ale sznur samochodów skutecznie mi to uniemożliwił. A tu za moment już wjazd na autostradę. Nawigację oczywiście miałem wyłączoną (co ? ja się zgubię ?!) i trochę mi się zrobiło gorąco. W ostatniej chwili odbiłem w prawo. Uff. Dobry wybór – małe kółko i już byłem pod hotelem 🙂
Jutro w planach dość intensywny dzień, więc nie siedzimy długo. Rutynowa procedura i spać.
Podsumowanie dnia
Przyznam, że spodziewałem się więcej po tych rezydencjach Medyceuszy. Wnętrza, owszem, robiły wrażenie, ale na zewnątrz było już dość średnio. Zapewne wiosną prezentują się o niebo lepiej.
W pamięci zdecydowanie najbardziej zapadnie mi Kolos Apeniński.