Wyjeżdżając w jakieś miejsce zakładam, że szybko już tam nie wrócę – świat jest ogromny, a moja lista miejsc, które chcę odwiedzić, wciąż bardzo długa. Dlatego zwiedzając dany region czy nawet pojedyncze miasto, lubię mieć pewność, że nie przeoczyłem niczego co jest dla mnie wartościowe.
Wiem, że można otworzyć przewodnik dopiero w samolocie, na miejscu popytać tubylców, co warto zobaczyć, na każdym rogu pytać o wskazówki, jak gdzieś dotrzeć, ale to po prostu nie jest w moim stylu.
Dlatego też przygotowaniom do wyjazdu poświęcam sporo czasu i przyznam, że sprawia mi to prawie taką samą frajdę jak sama podróż.
Na początku oczywiście jest pomysł
Pomysł najczęściej jest już od dawna zapisany na mojej liście. Patrząc na nią (z rozrzewnieniem) oraz na kalendarz na rok następny, podejmuję decyzję, gdzie tym razem wyruszymy. Potem „tylko” akceptacja reszty rodziny i można działać. Do terminu wyjazdu z reguły jest jeszcze najczęściej prawie rok, ale u mnie to jest właśnie odpowiedni moment na rozpoczęcie przygotowań …
Do wyjazdu prawie rok
Co można zrobić z takim wyprzedzeniem ? Ano niewiele. Ustalam, jakie linie lotnicze wchodzą w rachubę, kiedy wypuszczają bilety na okres, w którym chcemy polecieć, czy mają później jeszcze jakieś promocje, czy też ceny idą stale do góry.
W każdej z tych linii zapisuję się na newslettera i zaznaczam w swoim kalendarzu termin, kiedy trzeba przypilnować kupna biletów.
10-7 miesięcy do wyjazdu
Większość linii lotniczych z takim właśnie wyprzedzeniem wprowadza bilety do sprzedaży. Z reguły jest to najlepszy moment na zakup. W zależności od kierunku ceny potem mogą skoczyć w górę trochę lub kosmicznie. Przyznam, że dotychczas nie zdarzyło mi się, aby jakieś późniejsze promocje dawały lepsze ceny niż te z pierwszych dni sprzedaży. Kupuję bilety na samolot.
Wiem wiem, dla większości to szaleństwo, żeby deklarować termin i wykładać pieniądze z takim wyprzedzeniem (niestety nasi znajomi też tak uważają, dlatego podróżujemy sami 😦 ). A dlaczego ja nie boję się tak wcześnie kupować ?
Bo i tak trzeba zacząć wcześnie planować inne elementy wyjazdu, a bez jasności terminu nie jest to za bardzo wykonalne.
Bo jak na razie tylko raz odwołałem lot (straciłem 800 zł).
Bo coś nieprzewidzianego stać się może nawet dzień przed wylotem.
Niesiony falą entuzjazmu po zakupie biletów tworzę w Google Maps mapę wyjazdu i nanoszę na niej główne atrakcje (czyli z reguły te, dla których zdecydowałem się w to miejsce wybrać).
7-6 miesięcy do wyjazdu
Najwyższa pora na znalezienie hotelu. Mając już pierwszą listę atrakcji mniej więcej wiem, gdzie powinien być zlokalizowany hotel. Oceniam też, czy uda się zakotwiczyć w jednym miejscu, czy konieczna będzie jakaś przeprowadzka (ta opcja z reguły nie jest entuzjastycznie przyjmowana przez rodzinę 😉 )
Rozpoczynam przeglądanie ofert. Hoteli szukam właściwie tylko w dwóch serwisach: Booking.com i Accorhotels.com. Booking – wiadomo dlaczego. Jeżeli chodzi o hotele Accoru (przede wszystkim Mercure i Novotel) to może cudem nie są, ale znam ich plusy i minusy z wyjazdów służbowych, a także, i co może najważniejsze, mają fajny program lojalnościowy.
Moje kryteria wyboru hotelu wyglądają następująco:
– na Booking.com ocena 8+,
– śniadania obowiązkowe, HB mile widziany,
– jeżeli duże miasto to bezwzględnie blisko metra,
– ostatnio milej spoglądam na apartamenty (dłuższy pobyt całej naszej rodzinki w jednym pokoju to wyzwanie, którego nie mam ochoty za często podejmować )
– no i basen dla mojej małej księżniczki obowiązkowo musi być.
Gdy jakiś hotel wpadnie mi w oko, sprawdzam jeszcze jak wygląda oferta na jego witrynie www – czasami są tam lepsze konfiguracje niż na Bookingu.
Jeżeli mam jakieś punkty do spieniężenia, w grę włączają się hotele grupy Accor.
Zdarza mi się zrobić rezerwację w kilku hotelach równocześnie, ale staram się jak najwcześniej uwolnić z niepewności, gdzie będzie nasza baza. W pierwszej kolejności robię rezerwację płatną na miejscu, ale zawsze sprawdzam różnicę dla płatności z góry. Jeżeli jest ona spora, to zapewne niedługo wrócę i wybiorę tę opcję.
6-4 miesiące do wyjazdu
Najwyższa pora na stworzenie pełnej listy atrakcji. Przeglądam lokalne witryny turystyczne, czytam relacje, oglądam fotki. Obowiązkowo zaglądam na TripAdvisor. Na razie nie wchodzę w szczegóły – ktoś napisał, że fajne to do listy, ciekawa fotka – to do listy, itd. Wszystkie miejsca potencjalnie warte odwiedzenia nanoszę na mapę wyjazdu.
Jak już wszystko mam zebrane to … zaczynają się schody. Mam wrażenie, że to jest ten etap (potencjalnych) przygotowań, w którym duża ilość osób sobie odpuszcza i wybiera wycieczki zorganizowane, gdzie masę rzeczy dostaje się na tacy.
Ale ja działam dalej …
Teraz każdej atrakcji z mojej mapy przyglądam się dokładniej. Przede wszystkim oceniam, jak bardzo jest to dla mnie ciekawe, sprawdzam godziny otwarcia, ceny biletów, oceniam, ile czasu trzeba by na to zarezerwować.
Dodatkowo weryfikuję, czy dostępne są jakieś bilety łączone albo programy rabatowe typu Pass lub Entertainer.
Teraz trzeba to ułożyć w plan wyjazdu – to już jest niezła łamigłówka. Wiem, ile mam czasu, wiem, co chcę zobaczyć, wiem, jakie oczekiwania mają moje dziewczyny i teraz wystarczy „tylko” ułożyć to w plan wyjazdu.
Tworzę więc tabelkę i układam te puzzle.
Dni robią się zaskakująco krótkie, odległości do pokonania ogromne i lista osiągalnych atrakcji często zaczyna się kurczyć. Muszę wziąć pod uwagę, że czasami trzeba coś zjeść (ja tego tak do końca nie rozumiem, ale mam na to sporą presję w rodzinie), że jak jest basen w hotelu, to trzeba z niego skorzystać, że jak słońce praży, to brak leżakowania podwyższa poziom agresji. No cóż … życie to sztuka kompromisów.
Czasami wystarczy mi kilka godzin, a czasami trzeba kilku tygodni.
Równocześnie przygotowuję listę z godzinami otwarcia miejsc, które planuję odwiedzić (gdybyśmy gdzieś zamarudzili albo trzeba było dokonać już na miejscu większych korekt w planie).
W tym momencie jest już także jasne, który hotel jest najlepiej położony (jeżeli jeszcze miałem jakieś wątpliwości). Sprawdzam zatem ponownie cenę dla płatności z góry i jeżeli jest atrakcyjna, to wybieram tę opcję.
Wiem już także, na jak długo będę potrzebował samochodu. Zabieram się za przeglądanie ofert wypożyczalni działających na danym lotnisku (nawet jeżeli nie wynajmuję auta na cały wyjazd, to na lotnisku zawsze je odbieram lub oddaję). Klasę auta mam z reguły stałą – średniej wielkości kompakt. Główną decyzją jest wybór pakietu ubezpieczeń. Ja uzależniam to z reguły od tego, gdzie będę jeździł (kraj, natężenie ruchu), gdzie będę parkował (czy dużo przy ulicy) i jaka kwota udziału własnego jest w pakiecie podstawowym.
Floty w wypożyczalniach najczęściej są tak obszerne, iż nie ma potrzeby się spieszyć, ale dla spokoju robię rezerwację auta płatną na miejscu, a potem ewentualnie sprawdzam, czy u konkurencji pojawią się jakieś ciekawe promocje (oczywiście wszędzie mam włączone newslettery).
3-4 miesiące do wyjazdu
Czas na najbardziej żmudny etap przygotowań – logistyka, czyli jak dojechać, czym dojechać, gdzie zaparkować, od której strony jest wejście, skąd zrobić fajne zdjęcie, itp.
Tutaj największym „sprzymierzeńcem” jest wujek Google.
Na Street View oglądam okolice hotelu i miejsc, które chcemy odwiedzić, wjazdy na parkingi (zwłaszcza podziemne), lokalizacje przystanków komunikacji, lokalizacje wejść do metra.
W Google Maps sprawdzam wszystkie trasy, które mam do pokonania. Nie próbuję ich zapamiętać (od tego jest nawigacja), ale warto wiedzieć, jakie to będą drogi, czy rzeczywiście proponowana trasa jest optymalna (z reguły lepiej nadrobić trochę kilometrów autostradą niż próbować się przedzierać najkrótszą droga po drogach lokalnych), czy autostrady są płatne (warto wtedy mieć przy sobie bilon).
Natomiast w Panoramio i Google Maps wyszukuję punkty widokowe i generalnie najlepsze miejsca do zrobienia ciekawych fotek (tudzież filmików).
Ściągam rozkłady jazdy komunikacji, linie metra, lokalizacje parkingów. Sprawdzam ceny taksówek.
Na szczęście w dzisiejszych czasach wszystkie te informacje są dostępne w necie. Czasami w mało oswojonym języku, ale tu z reguły tłumaczenie maszynowe jest wystarczające.
No i oczywiście aktualizuję swoją mapę oraz plan wyjazdu.
Cała ta logistyka nie jest może zbyt wciągająca i wymaga dłuższego zaangażowania, ale uwierzcie mi, satysfakcja na miejscu jest niesamowita – raz, że oszczędzam sporo czasu, dwa, że po „seansach” na Street View wiele miejsc, które odwiedzam, jest już w jakiś sposób dla mnie znajomych 🙂
Już tylko miesiąc do wyjazdu, czyli bezpośrednie przygotowanie startowe
Jeżeli jadę w okresie, kiedy może być sporo turystów, to staram się przynajmniej część miejscówek kupić z wyprzedzeniem. Zwłaszcza jeżeli wiem, że na miejscu czeka mnie albo spora kolejka, albo kompletny brak biletów. Jeżeli oferowane w internecie bilety są ważne na jakiś okres, to nie ma problemu, gorzej jak trzeba wskazać konkretny dzień lub nawet godzinę. Ale cóż, jeżeli to jedyna opcja na zapewnienie sobie spokojnego wejścia, to i tak trzeba kupić.
Jeżeli podjęliśmy decyzję, iż na lotnisko wyruszamy autem (a tak jest z reguły), to także z wyprzedzeniem rezerwuję parking. Jest to zdecydowanie tańsze niż wyjęcie biletu z automatu bezpośrednio na lotnisku. Przy robieniu rezerwacji jej koniec ustawiam zawsze 3-4 godziny po planowanym przylocie (najczęściej nie wpływa to na cenę, a daje jakiś komfort w przypadku opóźnienia samolotu).
Na finiszu przygotowań zajmuję się sprawami kluczowymi dla komfortu psychicznego podróży (czyli klasyczne ‚last but not the least‚):
– wykupienie ubezpieczenia,
– wyrobienie Europejskiej Karty Ubezpieczenia Zdrowotnego,
– określenie ilości gotówki, jaką chcę ze sobą zabrać,
– wykupienie pakietu internetu w swoim telefonie,
– wykonanie odprawy online.